W poniedziałek 1 marca 2010 r. w czytelni głównej Miejskiej Biblioteki Publicznej w Gryficach odbyło się uroczyste zakończenie II Bibliotecznego Dyktanda z Języka Polskiego, zorganizowanego z okazji Międzynarodowego Dnia Języka Ojczystego. Przybyłych gości przywitała Dyrektor Biblioteki – Zofia Czasnowicz, a całość poprowadzili Grażyna Janowiak oraz Leszek Wójcikiewicz. Na honorowych miejscach zasiedli członkowie komisji: Anna Kuczyńska, Bożena Oszuścik oraz Mariusz Rakoski, a także fundatorzy nagród: Dyrektor MBP w Gryficach – Zofia Czasnowicz, Genowefa Kijowska – Przewodnicząca Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich – Koło nr 6 w Gryficach oraz Andrzej Świątek – Księgarnia „METEOR” w Gryficach.
Granice mojego języka wyznaczają granice mojego świata.
Ludwig Wittgenstein
W poniedziałek, 22 lutego 2010 r., odbyło się II Biblioteczne Dyktando z Języka Polskiego zorganizowane przez Miejską Bibliotekę Publiczną w Gryficach we współpracy z Stowarzyszeniem Bibliotekarzy Polskich – Koło nr 6 w Gryficach z okazji Międzynarodowego Dnia Języka Ojczystego.
Do czytelni Oddziału dla dzieci o godz. 16:00 przybyło 15 śmiałków, którzy przystąpili z odwagą do Dyktanda. Młodym „torreadorom walczącym z bykami” towarzyszyli rodzice, którzy z niecierpliwością oczekiwali na zakończenie „korridy”. „Pogromcom byków” zamiast mulet wręczono długopisy, a nad ich zmaganiami czuwała komisja w składzie: Bożena Oszuścik – Bibliotekarz MBP w Gryficach oraz Anna Kuczyńska – nauczyciel języka polskiego z Szkoły Podstawowej nr 4 w Gryficach.
Współczesny arcy-Europejczyk
Podniósł lekko półsenne powieki. Starał się wykonywać aktywny niby-chód, który bardziej kojarzył się z żółwim tempem, aniżeli z superdynamicznym krokiem homo sapiens w postawie optymistycznej i pewnej, nie byle jakiej psyche. Jego postać była antyciałem: (albo – ) szczupły, niewysoki, (lub bez przecinka) a cera tak blada, że mogłaby wziąć udział w reklamie cud-proszku propagującego nowy styl wielkomiejskiego życia. Nie raz, ale wiele razy podczas porannego nicnierobienia wpatrywał się w sufit, na którym zadomowiły się nie trzy, lecz kilkanaście czarno-białych plam. Chcąc nie chcąc były one oznakami podziurawionego, nieszczelnego dachu w poniemieckim budynku, dla którego w pokomunistycznej nie-Polsce nie ma nadziei na lepszą przyszłość. Wzrokiem wędrował również po pseudościanach, melancholijnym obrazie zawieszonym na zardzewiałym haku oraz drewnianych oknach, które nie lada lekki wietrzyk mógłby strzaskać w drobny mak. Myślał o jedno- lub dwutygodniowych wczasach gdzieś za granicą. Tak od zaraz, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znalazłby się w minibokserkach na plaży Morza Śródziemnego. Dla odskoczni prażyłby swoje ciało (przynajmniej metodą naturalną) (albo ,– przynajmniej… –,) i pił niedrogie napoje niewyskokowe. Noce spędzałby chętnie w dyskotekach i hulał do rytmu muzyki techno. Nie jeden tysiąc złotych kosztowałaby taka nie najlepsza idea. Niejeden, ale zapewne wielu pozazdrościłoby możliwości kupienia szczęścia za papier z wizerunkiem Bolesława Chrobrego. Jednak to nie pieniądze stanowiły fundament jego osobistej hierarchii wartości, ale mickiewiczowskie serce, czucie oraz wiara. Przypomniał sobie słowa druha, który stwierdził mniej więcej, że pieniądze szczęścia nie dają, (albo –) ale zakupy i owszem. Wiedział, że był to wielosens i, że życie człowieka powinno opierać się na zasadzie tak zwanego złotego środka oraz na starym, sprawdzonym porzekadle: (albo –) „co za dużo, to niezdrowo”.
Po zanurzeniu się grubej główki kapusty, w jeszcze ciepłej zupie jarzynowej zrobiło się naprawdę tłoczno. Ściśnięte na dnie garnka buraczki nie mogły wykonać najmniejszego ruchu. Były niczym sparaliżowane. Zazdrościły chudym pietruszkom, którym znacznie łatwiej poruszać się nawet w największym ścisku. W trudnym położeniu znalazła się jasnozielona kalarepka, przyduszona przez spory kawałek selera. Jedynie zielone kuleczki groszku czuły się doskonale w przepełnionym do granic garnku. Nurkowały głęboko i niespodziewanie wypływały na powierzchnię, robiąc przy tym ironiczne uwagi na temat tuszy kapusty i okrągłego brzucha kalarepki. Trzeba było nie pić tyle deszczówki i nie pochłaniać takiej ilości nawozów – powtarzały ze złośliwym uśmieszkiem. Jak się jest obżartuchem, to nie należy narzekać na to, że każdy ruch przychodzi ze znojnym trudem. Zebrane w zupie towarzystwo uważało je za bezczelne maluchy, które nie potrafią uszanować wieku, ani tuszy.
Maciej Chrzanowski, „Dyktanda”, Warszawa 2003